Kontakt z torre.pl (pon.-pt. 9-17)

Botswana Zimbabwe Delta Okavango, Victoria Falls, Moremi, Chobe, Makgadikgadi

Makgadikgadi Pans, wycieczka mokoro rozlewiskami Okavango, safari w Moremi, Savuti i Chobe (tu 130 tys słoni!), rejs Chobe i Wodospady Wiktorii

Pakistan Karakorum Highway

NOWOŚĆ Bajeczne krajobrazy Karakorum. Passu - najpiękniejsza góra świata. Dolina Hunzy

Libia Tuareskim Szlakiem + Rzymskie Miasta

NOWOŚĆ Wracamy do najpiękniejszych miejsc na Saharze. Magatgat, Acacuc, jeziora Ubari, Erg Murzuk, Ghadames + rzymskie miasta Leptis Magna i Sabratha

Kostaryka NOWOŚĆ Od Morza Karaibskiego do Oceanu Spokojnego

Najbardziej ekologiczny kraj świata. Królestwo nieskażonej przyrody

Indie Ludy Orissy

Indie nieoczywiste, czyli grupy etniczne Orissy

Jemen Sokotra. Wyspa Skarbów

Drzewa butelkowe i z krwi smoczej. Bajeczne plaże, krystalicznie czysty Ocean Rejs z jemeńskimi rybakami z pląsającymi delfinami wokół. Idylla i szczęście :)))

Madagaskar Baobaby Lemury Tsigny

W programie min Tsigny de Bemaraha - największa atrakcja Madagaskaru, rzadka w programach ze względu na koszt i trudnośc dotarcia. Wycieczka w dobrym standardzie.

Bhutan Ostatnie wolne królestwo buddyjskie

Niezwykłe festiwale buddyjskie Thimpu Tsechu i Gamgtey Tsechu, Klasztor Takstang

Antarktyda Antarktyda

Rejs na Biały Kontynent - oferta w cenach statku

Wybrzeże Kości Słoniowej Serce Afryki Zachodniej

Święte totemy i królestwa plemienne., od kolorowych masek po tańce inicjacyjne, od tradycyjnych wiosek myśliwskich po katedry, od lasów po sawannę, od mostów z lian po Ocean

Ekwador Galapagos i Lagartococha - święta ziemia Indian Secoya

Lagartococha to święta ziemia Indian Secoya. Dziewicza, wspaniała dżungla na granicy z Peru. Do tego Galapagos

Sudan Południowy Afryka prawdziwa. Ludy Sudanu Południowego

Ludy Jie, Toposa, Laarim, Lotuko, Mundari

Papua Nowa Gwinea Ekspedycja rzeką Sepik i festiwal ludów papuaskich Goroka

Wioski Papuasów nad rzeką Sepik. Goroka show - festiwal gromadzący niemal 100 miejscowych ludów

Togo, Benin, Ghana Festiwal VooDoo. Festiwal Akwasidae

Festiwal Akwasidae w Ghanie, Voodoo, Taniec Ognia, maski, ceremonie, rytuały, wróżbici, szamani....

Uganda Rwanda W cieniu Gór Księżycowych

Permity na obserwację goryli i szympansów w cenie!

MJANMA (Birma): Birmańska Mozaika

Pagody Baganu, złoty Szwedagon, plaże Ngapali, turkusowe wody Zatoki Bengalskiej, jezioro Inle, Mandalaj, ludy Intha Pa-o, Pa-dong

Czad: Za horyzontem. Toubou, Ennedi, Ounianga. Ekspedycja saharyjska

Wspaniała wyprawa do najpiękniejszych miejsc w Afryce! Bajeczne krajobrazy Ennedi... labirynt Oyo, guelta Archei, d'Aloba - najwyższy naturalny łuk na świecie, jeziora Ounianga, jeepy 4x4

Meksyk Święto Zmarłych w Meksyku

Niezwykłe obchody Dnia Zmarłych, wpisane na listę UNESCO. Bardzo radosna fiesta z wesołymi „czaszeczkami” - calaveritas. Jedyna taka wycieczka w Polsce

RPA, Zimbabwe, Botswana Africa Explorer

Piesze tropienie nosorożców w Matopos, Victoria Falls,delta Okavango, PN Krugera, Blyde RIver Canyon, Midlands w Zimbabwe, rejs po rzece Chobe
PROSIMY O PRZECZYTANIE ORAZ AKCEPTACJĘ POLITYKI OCHRONY DANYCH TORRE POPRZEZ ZAZNACZENIE POWYŻSZEGO OKIENKA (CHECKBOXU)
Dziękujemy za zapisanie się do newslettera. Prosimy sprawdzić konto email. Za chwilę otrzyma Pan/Pani link do potwierdzenia subskrypcji.

Życie Africa Explorer

Charakter wyprawy

W wyprawie wzięło udział ośmioro uczestników plus wynajęty kierowca-kucharz - Allan Davies z Durbanu. Najodpowiedniejszym określeniem będzie: obóz wędrowny z wykorzystaniem auta niezbędnego przy trasie liczącej niemal 8.000 kilometrów. Niemal wszystkie noclegi w namiotach, cały sprzęt /namioty, materace, kuchenki gazowe z butlami, etc... / i żywność transportowane nieustannie ze sobą. Codzienne rozbijanie obozowisk i przygotowywanie posiłków, czasem na ognisku. Takie harcerstwo dla dorosłych. Do dyspozycji mieliśmy vana - Mazdę Marathon z przyczepą - niesamowite auto, które potrafiło odmawiać posłuszeństwa średnio raz na dwa dni. Czegóż jednak można wymagać od maszyny, której zepsuty od nie wiadomo jak długiego czasu licznik wskazywał  485 tysięcy przejechanych kilometrów? Wyjazd stał się małą szkołą przetrwania - dzięki Mazdzie i warunkom atmosferycznym. Lipiec i sierpień są najzimniejszymi miesiącami południowoafrykańskiej zimy. Temperatury nocą oscylują około zera stopni Celsjusza /noclegi w namiotach!/. Dodatkowo obniża ją płynący wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki bardzo zimny Prąd Benguelski , sprawiający, że na północy Namibii /szerokość geograficzna - odpowiednik południowego Sudanu na półkuli północnej/ woda w Atlantyku o tej porze roku zaczyna ogrzewać się do dziesięciu, czasem trochę więcej,  stopni Celsjusza. Kapsztad i Luderitz wydają się być w tym czasie idealnym kurortem dla morsów. Właściwie wszyscy przeszliśmy przynajmniej przeziębienia, za wyjątkiem Allana Daviesa, który nawet w Kapsztadzie /gdzie lało jak z cebra i przenikliwie wiało znad Atlantyku/ paradował w klapkach i krótkich spodenkach. 

Skąd nazwa?

Wyprawa nosiła nazwę "Życie Africa Explorer" ponieważ było to jednym z punktów umowy pomiędzy Klubem Podróży i Przygody TORRE a dziennikiem "Życie" w myśl której gazeta ta objęła patronat medialny nad imprezą. 

Kapsztad

Kapsztad jest bardzo ładnym miastem. Jego położenie jest wielce podobne do położenia Neapolu - nad półkolistą sporą zatoką u stóp jednej z najbardziej charakterystycznych gór świata - Table Mountain /Góry Stołowej/. Ze swym równiutkim płaskowyżem zamiast szczytu Table Mountain rzeczywiście wygląda niczym gigantyczny stół.
Kapsztad przywitał nas pogodą, którą jedna ze stewardes określiła jako "lovely", co wskazuje, że pani ta ostatnio musiała często latać do Londynu. Charakterystyczne dla zastanej aury były: plucha, bure chmury, deszcz i zimny wiatr. Generalnie podczas dwudniowego pobytu w tym mieście warunki atmosferyczne wykazywały niebywały constans a jedyne niewielkie wahania występowały w natężeniu opadów.  Na lotnisku charakterystycznym "Good morning" powitał nas Allan Davies i wpakował bagaże do Mazdy, która z miejsca wzbudziła nieufność. Nie omieszkaliśmy podzielić się odczuciami, wskazując Allenowi popękaną przednią szybę noszącą ewidentne ślady uderzenia sporym głazem.    - Don't worry. I can see everything. Bez obawy. I tak wszystko widzę - usłyszeliśmy w odpowiedzi. Przygwożdżeni logicznością wywodu, której nie powstydziłby się sam mistrz Arystoteles,  daliśmy się powieźć do hotelu "Lions Head Lodge" /319, Main Road, tel.0027-21-434 41 63, dwójka 45 USD, restauracja, bilard, sejf, internet, powitalny drink - tylko raz pozwoliliśmy sobie na taką ekstrawagancję/, który był naszą bazą w Kapsztadzie. Ponieważ dysponowaliśmy ograniczoną ilością czasu /2 dni/ postanowiliśmy: pojechać do jednej ze słynnych winnic, pojechać na Przylądek Dobrej Nadziei, odwiedzić rezerwat pingwinów w Simonstown, wjechać na szczyt Góry Stołowej oraz zobaczyć akwarium w Waterfront.
Na wschód od Kapsztadu winnic jest mnóstwo. Niemal wszystkie są przygotowane do przyjęcia wycieczek, którym proces fermentacji przybliżany jest w detalach. Najsłynniejszą i jedną z najstarszych  winnic jest Groot Constantia /zwiedzanie 1 USD, smakowanie 1 USD za 5 win/. Jest rzeczywiście bardzo ładna - i, doprawdy, nigdy wcześniej nie przypuściłbym, że tego typu instytucja może być ciekawą atrakcją turystyczną. Niestety jest czynna do 17.00. Nie zdążyliśmy. Ostatecznie wybraliśmy jedną z winnic w okolicach Paarl. Zwiedzanie z przewodnikiem za darmo, degustacja 5 win za 3 USD, ceny bardzo dobrych trunków w granicach ceny wszechobecnej w naszych sklepach "Sophii" /również ok. 3 USD/.
Przylądek Dobrej Nadziei położony jest ok. 80 km od Kapsztadu. Wokół niego stworzono Cape of Good Hope Nature Reserve /wstęp 5 R/, który jest liczącym kilkadziesiąt km kwadratowych niemal płaskim obszarem, na którym nie rośnie chyba ani jedno drzewo. Na jego terenie są trzy charakterystyczne miejsca: Cape Point z latarnią morską, przylądek Diaz Point z kolejną latarnią morską i Przylądek Dobrej Nadziei na którym nie ma nic. Ale magia miejsca działa. W położonej tuż obok False Bay - Fałszywej Zatoce często można zobaczyć wieloryby. Widzieliśmy również wałęsające się strusie i jeszcze pawiany, które zakosiły nam kanapki. Przylądek Dobrej Nadziei nie jest najbardziej na południe wysuniętą krawędzią Afryki. Tym punktem jest położony o paręset kilometrów na wschód przylądek Agulhas - Igielny.
Bardzo ciekawym miejscem jest rezerwat pingwinów w Simonstown /wstęp 4 R/. Rezerwat jest tak mały, a pingwinów tak wiele, że zwierzaki  notorycznie uciekają i włóczą się ulicami rozciągającego się obok miasteczka. Zabawa jest przednia, gdy próbują sforsować któreś z pobliskich skrzyżowań całkowicie dezorganizując ruch. Trzeba przyznać, że mieszkańcy są dla nich bardzo wyrozumiali. 
Akwarium w Waterfront /centrum handlowe wybudowane w dawnym porcie w Kapsztadzie/ jest po prostu świetne /wstęp 30 R/. Nie jest zbyt wielkie, nie ma w nim morskich gigantów /największym okazem jest parometrowy rekin/, ale jego atutem jest różnorodność. W basenach pływają zarówno zimnolubne ryby z Atlantyku jak i ciepłolubne stwory z Oceanu Indyjskiego. Gama jest przebogata: gigantyczne kraby, groźne mureny a zdarzają się i egzemplarze w rodzaju ryb, którym oczy w ciągu żywota przechodzą z pyska na plecy.
Nie wjechaliśmy na Górę Stołową. Kłęby chmur całkowicie zasnuwały jej szczyt. Kolejka linowa wiodąca na górę /50 R/ była nieczynna, a nawet gdyby wspiąć się na szczyt pieszo /co zajmuje ok. 3h/ widoki, przy ładnej pogodzie przepiękne, przy tak brzydkiej były by nędzne. Osobom, które będą miały więcej czasu w Kapsztadzie polecamy wizytę w Ogrodzie Botanicznym Kirstenbosh /ufundowany przez Cecila Rhodesa, wstęp 5R/ i kawę w Gromada Lodge - polskim hotelu prowadzonym przez Wieśka Tymowicza.
 

Rzeka Pomarańczowa - Noordoever

Granicę dzieli od Kapsztadu ok.. 700 km. Podróż bardzo dobrą asfaltową drogą zajęła nam 7-8 godzin. Pomimo, że Vioolsdrif-Noordoever jest głównym przejściem pomiędzy RPA i Namibią ruch jest znikomy. W namibijskiej budce powitało nas głośne: "Oooo..!" zaskoczonego strażnika, który natychmiast obudził swojego kolegę, bo w końcu z przybiciem 9. pieczątek w paszportach sam by sobie nie poradził.
Generalnie pustka i brak jest dominującym elementem życia Namibii.
Very crowded road. Fifty cars per day. Bardzo zatłoczona droga. 50 samochodów na dobę. Usłyszeliśmy kiedyś od Allena w odpowiedzi na pytanie co to za droga po której nic nie jeździ. I była to najbardziej zatłoczona z namibijskich dróg, po których przyszło nam się przemieszczać. Sama nazwa państwa  w języku jednego z miejscowych plemion /bodajże Ovambo/ znaczy Pusta. Na obszarze 1,2 mln km kwadratowych mieszka zaledwie 1,8 mln mieszkańców. Jest to kraj cierpiący ewidentnie na niedostatek wszelkich form żywych, natomiast obfitujący w niezwykłe ilości form nieożywionych typu: piasek, skała i pochodne. Poza skrawkami na północy cała wypełniona jest pustynią -bardzo ciekawą - co trzeba podkreślić.
W Noordoever obóz rozbiliśmy na campingu firmy Felix Unite -3 km od przejścia nad Orange River w dół jej biegu .W tej okolicy granica biegnie dokładnie nurtem Rzeki Pomarańczowej. Sam camping jest wyjątkowy. Namioty rozbija się na niezwykle wypielęgnowanym trawniku. W Namibii prawie wszystkie campingi są piaszczyste. Znanymi nam wyjątkami są Noordoever i camping African Routes w Ngepi nad Okavango. Klasę i pożywność tego ostatniego potwierdzają hipopotamy, które niemal co noc pasą się spacerując między namiotami. Jest to dosyć uciążliwe, ponieważ hipopotam to wredne zwierzę, atakujące ludzi bez pardonu. W wypadku pojawienia się zwykłej ludzkiej potrzeby wyjścia w środku nocy należy, w trosce o własne zdrowie,  poczekać aż degustacja się zakończy.  Niestety, oczekiwanie może trwać nawet parę godzin.
W Noordoever skorzystaliśmy z oferty gospodarzy campingu i zrobiliśmy sobie 5-cio godzinny spływ kajakami. Koszt - 14 USD od osoby, dostarczone: dwuosobowe kajaki, kombinezony ratunkowe, teoretycznie wodoszczelne pojemniki na aparaty fot. i instruktorzy-ratownicy z dużym poczuciem humoru. Bardzo przyjemny relaks. Orange River jest w tej okolicy dosyć leniwa i poza paroma niedużymi progami i jedną skałą nie sprawia kłopotów.  Mojemu kajakowi udało się trafić w ową skałę, wylądowałem w wodzie i zostałem postawiony w niezwykłej sytuacji wyboru  - zdecydowanie bliżej miałem do brzegu należącego do RPA, ale ponieważ dysponowałem wizą jedynie dwukrotnego wjazdu /jeden już wykorzystany/ a planowaliśmy jeszcze wjechać do RPA z Zimbabwe, siłą rzeczy skierowałem się do Namibii. Było trochę za daleko i interwencja ratownika okazała się nieodzowna. A ponieważ miałem przy sobie całą kasę wyprawy, wzbudziłem na brzegu sensację rozłożywszy do suszenia całkiem pokaźną kupę szmalu.
 

Fish River Canyon

Przenieśliśmy się ok. 170 km na północ - do resortu Ai-Ais /wjazd 1,5 USD od osoby i auta - bilety ważne również w głównym punkcie widokowym kanionu w Hobas, opłata za rozbicie namiotów całej grupy -ok. 6 USD/. Ai-Ais jest typowym miejscem w Namibii /podkreślam - nie miejscowością/. Składa się z pola namiotowego, hotelu, paru bungalowów, stacji benzynowej, paru knajp i budynku, w którym są gorące źródła, Kąpiel w nich byłaby relaksem gdyby temperatura wody była nieco niższa niż 50-60 stopni Celsjusza. Kurort dysponuje też całkiem sporym otwartym basenem. Zamiast wody zastaliśmy w nim paru Buszmenów zamiatających śmieci.  Ai-Ais leży wewnątrz kanionu Fish River lecz w miejscu widokowo niezbyt spektakularnym. Główny punkt widokowy znajduje się około 70 km na północ. Kanion jest imponujący. To kolosalna dziura w Ziemi wyrzeźbiona na kształt kanionu rzeki Kolorado. Wymiary:160 km długi, 27 km szeroki, do 350 m głęboki. Na dnie wije się maleńki strumyczek, którego w życiu nie podejrzewałbym, że może  zmasakrować taki kawał pustyni. W Hobas można zejść na dno kanionu. Droga w dół i na górę zajmuje ok. 3-4 godzin. Chętni zasmakowania życia na pustyni mogą wyruszyć w 4-dniowy trek dnem kanionu z Hobas do Ai-Ais /85 km/. Koszt 10 USD i całe zaopatrzenie trzeba ciągnąć na własnych plecach. Latem wewnątrz kanionu temperatura waha się w granicach 40-50 stopni za dnia. 

Luderitz i Kolmanskop

Namibia była niegdyś kolonią niemiecką, stąd wielka ilość germańskich nazw geograficznych. Luderitz leży na atlantyckim wybrzeżu. Droga z Ai-Ais to ok. 440 km/częściowo szutrowymi , złej jakości, drogami/, na przebycie których potrzeba całego dnia. Mazda została po raz pierwszy wystawiona na cięższą próbę, której nie wytrzymała. Zepsuły się zamki w dwojgu drzwi - w tym jednych dosyć kluczowych. Siedzący obok nich Zbyszek Sienkiewicz już do końca wyprawy był zagrożony niespodziewanym desantem na zewnątrz. Trasa z Ai-Ais do Luderitz przebiega przez kilka wartych wspomnienia miejsc. Jednym z nich jest miejscowość Aus. Nazwę nadali jej niemieccy żołnierze i - jak głosi fama - chcieli zawrzeć w niej jak najbardziej dobitną kwintesencję końca cywilizowanego świata. Czy Aus jest nim rzeczywiście? Miejscowy sklep jest poobwieszany ogłoszeniami oferującymi na sprzedaż farmy w rewelacyjnej cenie 20 PLN za hektar - tylko że najmniejsza z nich ma 15 tysięcy hektarów i 2.000 owiec. Dotychczasowy właściciel zawarł w anonsie zachęcające: Try it - Why not?! Spróbuj - dlaczego nie?!
Pojechaliśmy dalej. Wokół Luderitz rozciąga się teren Zakazanego Obszaru Diamentowego. To państwo w państwie z własnymi wizami i granicami, przy przekraczaniu których jest się bardzo szczegółowo kontrolowanym. Eksploatuje się tam diamentowe złoża, więc dostać się nie jest tak łatwo. Ponieważ  1 karat drogocennego minerału otrzymuje się średnio po przesypaniu 15 ton piasku nie odczułem specjalnej potrzebny rozpoczęcia poszukiwań. Na tranzytowy przejazd nie są wymagane żadne pozwolenia.
W Luderitz było zimno. Niestety wszystkie miejsca w hotelach były zajęte, więc rozbiliśmy obóz jakieś 2 metry od wybrzeża Atlantyku na Shark Island /6 USD za całość/. Wbrew nazwie jest to półwysep nawet dosyć fajnie położony, ale... W Luderitz przez 200 dób w roku wieje z prędkością ponad 100 km/h przenikliwie zimny wiatr. Wymarzliśmy się za wszystkie czasy. W mieście nie ma nic ciekawego. 10 kilometrówobok są ruiny zasypywanego przez pustynię, opuszczonego miasta poszukiwaczy diamentów - Kolmanskop /wstęp 3 USD, bilet kupowany w Luderitz w Kolmanskop Tour Company/. Miasto /w skali namibijskiej - w szczycie 2 tys. mieszkańców/ powstało pod koniec XIX wieku, a ostatnia rodzina wyprowadziła się w 1957 roku. W skali namibijskiej jest to jednak zabytek klasy zerowej. Po Kolmanskop oprowadzają turystów znakomici przewodnicy, niezwykle interesująco opowiadający o wszystkim co jest związane z diamentami.
 

Sesriem i Sossusvlei


W Sesriem znajduje się główna brama Parku Narodowego Namib-Naukluft /wstęp 1,5 USD/. W oddalonym o 60 km Sossusvlei  znajdują się najwyższe na świecie diuny /dochodzą do 300m/. Przejazd z Luderitz to ok. 450-500 km. Na dobre rozstaliśmy się z asfaltem i zobaczyliśmy co to znaczy namibijska droga. Zwykle na przejechanie tego odcinka wystarczy jeden dzień. W naszym wypadku wydłużyło się do 1,5 dnia. Coś okropnego: dziury, koleiny, łachy piasku. Regularne zagłębienia wytworzone gąsienicami spychaczy doprowadzały Mazdę do stanu nerwowej drżączki a nas na skraj rozstroju nerwowego. Aby uniknąć owej nieprzyjemnej drżączki należało pędzić z prędkością ponad 100 km/h, ale to z kolei groziło rozsypką naszego superauta. Na efekty nie trzeba było długo czekać: pęknięte dwie opony, skrzywiona oś, kompletnie popękana szyba. Po szczególnie efektownym locie nad wykopanym w poprzek drogi rowem, pozostałym po jakimś nieudanym, jak sądzę, remoncie /110 km/h, pogięta maska, rozbita głowa Agnieszki Warulik, kolejna opona/ zanocowaliśmy na pustyni. A Jacek Pałkiewicz w artykule o Namibii z jednego z pierwszych numerów VOYAGE podzielił się z czytelnikami spostrzeżeniem, że drogi w tym kraju są utrzymane w doskonałym stanie....
W końcu dojechaliśmy.  Obóz rozbiliśmy na ogrodzonym campingu w Sesriem / zamykany na noc - brama zamykana o 18.00, pilnowany przez żołnierzy armii namibijskiej/. Koszt - 6 USD za wydzielony kawałek obozowiska /można rozbić nawet kilkanaście namiotów/ z oprzyrządowaniem do grilla i drzewem rzucającym przyjemny cień. Na wyposażeniu basen z wodą o arktycznej temperaturze. Camping bywa często  zapełniony, dlatego miejsca trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Rezerwacje robi się bezpośrednio w Ministerstwie Środowiska i Turystyki w Windhoek /tel. 00264-61-36975/. Jeśli wolnych miejsc nie ma jest się bez pardonu wyrzucanym za ogrodzenie, gdzie za nocleg w szczerej pustyni trzeba zapłacić również 6 USD i jest się do rana odciętym od sklepu, wody, toalet, etc..
Generalnie -większość namibijskich campingów jest ogrodzona. To w obawie przed dzikimi zwierzętami. Należy unikać nocowania po za nimi.
Sesriem jest bazą wypadową do: kanionu Sesriem oraz diun Sossusvlei i doliny Deadvlei /Dolina Śmierci/. Kanion Sesriem to dosyć wąska szczelina w pustyni, którą można eksplorować na długości ok.. 2 km. Jest świętym miejscem Buszmenów, których grupy można czasem spotkać na jego zboczach. Żaden z  nich nie odważy się zejść na dno. To bardzo ładne i przyjemne miejsce. Do Sossusvlei prowadzi 60 kmasfaltowa droga. Ostatnie 4 km trzeba pokonać pieszo lub wynająć auto z napędem na 4 koła. Diuny są bardzo fotogeniczne i ładne. Genialnie zmieniają kolory w zależności od położenia słońca. Po dotarciu można zająć się wspinaczką /przyjemne i męczące/ lub narciarstwem pustynnym /nie próbowałem/.  Dla amatorów fotografowania polecana Deadvlei - wysuszone białe bagnisko z kikutami drzew wśród czerwonych wydm.
W Sesriem można wynająć samolot lub balon i oglądać pustynię z lotu ptaka. 
Ceny nieznane.

Swakopmund i okolice

Z Sesriem do Swakopmund jest 330 km, z tego 300 km pustynnego szlaku. Jakieś 5-6 h jazdy. Po drodze przecina się Zwrotnik Koziorożca. Nie rozbijaliśmy obozu. Zamieszkaliśmy w Swakopmund Rest Camp /12 USD za domek 2-os. i 34 USD za domek 6-os./ przy drodze wylotowej do Walvis Bay. Nareszcie jakaś cywilizacja. Dobre miejsce do zregenerowania sił, pobieżnego remontu superbolida  i uprania ciuchów /pralnia obok - 1 USD; dla oczekujących na zakończenie prania kasyno na piętrze/.
Swakopmund liczy ok. 20 tys. mieszkańców i jest całkiem przyjemnym miastem z prawdziwego zdarzenia. Leży na wybrzeżu Atlantyku. Posiada charakterystyczny klimat - wygląda niczym żywcem wyjęte z Bawarii. Większość mieszkańców stanowią potomkowie niemieckich kolonistów. Jest dogodnym miejscem wypadowym do Walvis Bay /35 km asfaltem wzdłuż wybrzeża/ na Szlak Welwiczii i do Parku Narodowego Cape Cross /110 km szutru zaimpregnowanego starym olejem - w miarę równy/.
Walvis Bay jest największym portem Namibii. W czasie odpływu przylatuje tam ok. 0,5 mln flamingów całkowicie zajmując zatokę. Widok jest podobno niesamowity. Podobno, ponieważ byliśmy tam w czasie przypływu i widzieliśmy jedynie nieduże stado gdzieś na widnokręgu.
Welwiczia to najbardziej charakterystyczna roślina Namibii. Potężny krzak z wielkimi liśćmi mogący żyć nawet 1.500 lat. Szlak Welwiczii ciągnie się ok. 60km od Swakopmund w głąb Pustyni Namib /okropny szutr/. Najstarszy i najbardziej efektowny egzemplarz znajduje się dokładnie na jego końcu.  Allen twierdził, że od 15 lat jesteśmy pierwszą grupą chcącą tam jechać. Wiemy dlaczego - superMazda zakopała się w wyschniętym korycie rzeki Swakop i do najstarszej welwiczii musieliśmy dotrzeć stopem.
W Parku Narodowym Cape Cross /wstęp ok. 1,5 USD i tyle samo od samochodu/ żyje niemal 100 tysięcy fok otari. Są stłoczone na bardzo małym obszarze okolonym niewysokim murkiem, którego ludziom absolutnie nie wolno przekraczać. Fokom tak - co uczyniły i opanowały rejon jedynego w okolicy szaletu. Zwierzęta są bardzo sympatyczne, stroją ciekawe miny i , niestety, strasznie cuchną.
 

Palmwag i okolice

Palmwag leży ok. 420 km od Swakopmund wewnątrz lądu. Trasa doń wiedzie przez teren Parku Narodowego Wybrzeża Szkieletowego wzdłuż wybrzeża Atlantyku /280 km, równy szutr/, by następnie skręcić do wnętrza lądu /140 km przeokropnych dziur z mnóstwem koryt wyschniętych rzek/. Wybrzeże Szkieletowe darowaliśmy sobie. Jest wyjątkowo puste - nawet jak na Namibię. Jedyną rzeczą, którą widzieliśmy były ogromne, przedziwne betonowe konstrukcje. Allen zidentyfikował je jako fragmenty wyposażenia poligonu rakietowego RPA, funkcjonującego na Wybrzeżu Szkieletowym w latach 80-ych /w latach 1918-1990 Namibia była okupowana przez RPA/. Może.
Palmwag składa się z wodopoju słoni pustynnych /bardzo rzadkie, o czym się przekonaliśmy/, miłego campingu Palmwag Lodge /6 USD od osoby i tyle samo za miejsce do rozbicia namiotów, bungalowy, restauracje, baseny z tradycyjnie lodowatą wodą/ i stacji benzynowej. I tu konsternacja. Nie ma benzyny, a dostawa spodziewana jest za trzy dni. Najbliższa stacja - 100 km. Nie dojedziemy. Zamawiamy benzynę przez radio - może ktoś będzie przejeżdżał i podrzuci kilka kanistrów. Przez cały dzień nie jechał nikt. Na szczęście system zaopatrywania stacji benzynowych jest niezwykle chaotyczny i cysterna przyjechała 2 dni przed czasem. W stosunku do planu straciliśmy tylko 24 godziny. Takie sytuacje zdarzają się w Afryce niezwykle często. Przygodnie poznani ludzie chętnie pomogą, ale nikt nie udostępni własnych zapasów benzyny.  A jak się okazało mieliśmy zapasowe kanistry, które od samego Kapsztadu wiozły powietrze.
Do Palmwag przyjechaliśmy specjalnie aby zobaczyć słynne pustynne słonie. Niestety żaden nie pofatygował się do wodopoju. Zbyszek podobno słyszał w nocy jakieś trąbienie , ale Zbyszek jako jedyny słyszał później nad Okavango stado cwałujących hipopotamów. W związku ze splotem wszystkich powyższych okoliczności większość dnia spędziliśmy w całkiem przyjemnym barze pod palmami.
 

Park Narodowy Etosha

Z Palmwag do Etoshy jest 340km /80 km szutru, reszta - asfalt/. Szutr był tradycyjnie kiepskiej  jakości i dlatego szybko wyczerpaliśmy zapas dobrych opon.
Etosha /opłata za wjazd - 2,5 USD od osoby i 3 USD od samochodu/  jest bezwzględnie najbardziej wartym odwiedzenia miejscem w Namibii. Jest wspaniała. Na całkowicie ogrodzonym terenie o powierzchni 23 tys. km kwadratowych zamieszkuje wielka liczba dzikich zwierząt: lwy, słonie, żyrafy, zebry, antylopy wszelkiej maści, nosorożce, wiele rodzajów ptaków - łącznie kilka tysięcy gatunków.  Można je obserwować bez żadnych problemów. Zwierzęta są przyzwyczajone do widoku samochodów. Podglądanie ich zimą jest szczególnie łatwe, ponieważ jest to pora sucha i wszystkie gromadzą się wokół wodopojów. Po terenie parku można poruszać się wyłącznie w ciągu dnia i wyłącznie samochodami. Obowiązuje ograniczenie szybkości do 60 km/h , całkowicie uzasadnione. Allen kiedyś zaszarżował  i o mało nie rozbił Mazdy na całkiem sporym słoniu. W trzech miejscach: Okaukuejo, Halali i Namutoni wydzielone są, zamykane na noc,  ogrodzone campingi /7 USD za 8 osób/. Przy każdym z nich znajdują się oświetlone nocą wodopoje, z dwóch stron otoczone czymś na kształt widowni teatralnej. Większość zwierząt wodopoje odwiedza właśnie w nocy. Z odległości 30-40m. mieliśmy okazję oglądać stado słoni liczące ok. 30 sztuk, a pewien nie znający uczucia nieśmiałości nosorożec podszedł do nas na odległość jakichś 5 metrów. Trochę trudno jest spotkać lwy. Podobno nocą lubią sypiać na asfalcie, więc któregoś dnia zerwaliśmy się pierwsi z całego campingu, aby poszukać ich na wewnętrznych drogach parku. Skończyło się na niewyspaniu. Na pobyt w Etoshy należy przeznaczyć co najmniej 3 dni.
 

Droga do Maun /Botswana/

Z Etoshy do Maun wiodą dwie drogi:
- północna - prowadząca przez Rundu wzdłuż z granicy z Angolą; 1.020 km; tylko 40km szutru, ale delikatnie zawadza o niebezpieczny rejon Przesmyku Caprivi /w styczniu zabito tam 4 Francuzów/; czas przejazdu - 2 dni;
- południowa - przez Windhoek i Gobabis; dłuższa - 1.300 km; czas przejazdu - 2 dni; całkowicie bezpieczna, ale z odcinkiem szutru niemożliwym do przebycia dla naszego bolida.
Musieliśmy więc pojechać drogą północną. Niebezpieczne przygody szczęśliwie nas ominęły, wyjąwszy rozbitą na jakimś głazie miskę olejową  Mazdy. Nocleg wypadł na campingu w Ngepi nad Okavango /1,5 USD za osobę i za samochód, 6USD za grupę, nie ma prądu/ - tym na którym lubią paść się hipopotamy. Pół dnia dodatkowego wolnego /naprawa auta/ postanowiliśmy spożytkować na wycieczkę do Wodospadów Popa.  Na pobliskim campingu Suclabo /ok. 10 km od Ngepi/ wynajęliśmy piętrową łódź /30 USD na 2h/. Poziom wody był zbyt niski by dopłynąć do wodospadów, więc popłynęliśmy parę kilometrów w dół rzeki. Widzieliśmy jednego krokodyla i  pełno hipopotamów.
Granicę Botswany przekroczyliśmy bez żadnych problemów. Zaraz za nią padły nam tylne światła i pękła oś przyczepy.
 

Delta Okavango

Botswana ma do zaoferowania trzy wielkie atrakcje: niezwykłą urodę swoich mieszkanek, 80 tysięcy słoni rujnujących systematycznie Park Narodowy Chobe /największe skupisko swobodnie żyjących słoni na świecie/ i deltę rzeki Okavango. Drążąca Pustynię Kalahari Okavango szeroko rozlewa swe wody tworząc liczące wiele tysięcy kilometrów kwadratowych zabagnione terytorium pocięte niezliczoną ilością kanałów i z szeregiem wysp. Ta prawdziwa oaza życia i zieleni, wśród otaczających ją pustyń, tworzy największą na świecie śródlądową deltę rzeczną - dorównującą wielkością Szwajcarii, zamieszkałą przez wielką ilość dzikich zwierząt.
Maun jest naturalną bazą wypadową wypraw do delty. To czwarte co do wielkości miasto Botswany. Miasto to może zbyt dużo powiedziane o ciągu zabudowań wzdłuż dwóch asfaltowych /co nie jest w tym kraju zbyt częste/ dróg. Ciąg ten jednak oferuje szereg cywilizacyjnych wynalazków: banków /2/, hoteli, campingów, sklepów i serwisów samochodowych bez których obejść się niepodobna, a które w promieniu300 km należą do rzadkości. Z Maun pochodzi Miss Świata 1999 /może '98/. Nic dziwnego - dziewczęta są tu przepiękne. Zanocowaliśmy na Audi Camp /4 USD od osoby, bar, basen, pole golfowe/, leżącym kilka kilometrów na wschód od centrum. Audi Camp organizuje najtańsze w Maun wycieczki na teren delty /14 USD dziennie/. Wybraliśmy dwudniową opcję. Dostaliśmy za opiekunów siedmiu tubylców z plemienia Yei. Rano pojazd o konstrukcji bardziej zbliżonej do wojskowej amfibii niż samochodu zabrał nas z campingu nad brzeg jednego z kanałów. Zapakowaliśmy się na chybotliwe murzyńskie kajaki - mekoros i przez jakieś 2 godziny kluczyliśmy wśród kanałów szukając dogodnej do rozbicia obozu wyspy. Ze swymi niewiarygodnie niskimi burtami mekoros wyglądają jakby za chwilę miały zatonąć, a zważywszy że w gęstej trawie czają się krokodyle.... Na szczęście obyło się bez wywrotki. Rozbiliśmy obóz i przez dwa dni włóczyliśmy się pieszo po buszu mając Kharto z Yei za przewodnika. Widzieliśmy gnu, zebry, hipopotamy, żyrafy a do słoni udało się podejść na ok. 50m. Kharto z dużą wprawą prowadził nas wśród często niebezpiecznych dla ludzi zwierząt.
W czasie wyprawy w głąb delty najbliżej zetknęliśmy się z afrykańską fauną i florą. To niezwykle dziewiczy obszar słabo spenetrowany i niemal niezmieniony przez  białego człowieka. Wszystkie inne odwiedzone w czasie Życie Africa Explorer miejsca nie są już typową "czarną Afryką" - cywilizacja odmieniła je bezpowrotnie.
Po powrocie na Audi Camp okazało się, że jakaś niewidzialna ręka  zreperowała nam przyczepkę i bez opóźnienia wyruszyliśmy dalej. 650 km dzielące Maun od Victoria Falls /via Nata - wyłącznie asfalt/ pokonaliśmy w ciągu jednego dnia podziwiając po drodze wielką ilość włóczących się stad słoni. Granicę z Zimbabwe pokonaliśmy bez problemów.
 

Victoria Falls

Victoria Falls jest miastem przyczepionym do gigantycznych wodospadów. Żyje i funkcjonuje wyłącznie dzięki turystom, którym drenuje kieszenie na wszelkie możliwe sposoby. Zatrzymaliśmy się w Inyati Valley, który jest dosyć drogi. Najtańszy jest camping miejski /Town Council Rest Park/ położony w samym centrum miasta /ok. 3 USD od osoby w namiocie/. Miejsce takie sobie, ale prócz niego nie ma prawie wcale tanich noclegów. Trzeba uważać na pawiany, które kradną co się da! Wodospady są równie imponujące /100m. wysokości, 1.700m. szerokości/ jak cena zapłacona za możliwość ich obejrzenia szokująca /20 USD jeśli płaci się w dolarach amerykańskich lub ok. 16 USD jeśli w zimbabwijskich/. Aby je zobaczyć można wynająć samolot, helikopter, motolotnię lub balon. Wolałem nie interesować się cenami.
Co można robić w Victoria Falls? Skakać na bunge z mostu nad Zambezi /90 USD/, pływać kajakami, a przede wszystkim spróbować przepłynąć pontonem kanion Zambezi. To jedna z najsłynniejszych tras raftingowych na świecie /progi 4 i 5 stopnia trudności w skali 6-stopniowej/. Całodniowy spływ obejmuje przepłynięcie 14 progów. Popłynęliśmy /nie wszyscy, stchórzyłem/ - i będziemy pamiętać do końca życia. Grzegorz-skręcone kolano, Jacek - sprawdził głową twardość dna a dziewczyny chciały wysiąść po pierwszej wywrotce. O skali trudności świadczą nazwy progów: Diabelska Toaleta, Zgrzytanie Szczęk Śmierci, Pralka, Terminator, etc... Spływać można wyłącznie korzystając z usług, którejś z wyspecjalizowanych firm. Polecane Safari Par Excellance i Sharewater - siedziby tuż obok campingu miejskiego /cena 75 USD, ale często się zmienia/. Mają świetnych sterników i niewiarygodnie sprawnych ratowników. Codziennie kręcą filmy i robią fotki /kaseta ok. 50 USD, zdjęcie ok. 3 USD/, które można kupić tego samego dnia na wieczornej imprezie w Elephants Walk /supermarket z pamiątkami, widziałem drewnianego słonia w skali 1:2 w cenie 10.000 USD z dostawą w dowolne miejsce na świecie/. Na bazarze obok Elephants Walk można kupić mnóstwo ciekawych i tanich pamiątek. Spośród interesujących miejsc polecamy również fermę krokodyli - Spencer Creek Crocodile Ranch - 5 tysięcy krokodyli i sklep z wyrobami z ich skóry.
 

Park Narodowy Matobo-Rhodes

Z Victoria Falls ruszyliśmy do Bulawayo /460 km, asfalt/. To duże /ok. 1 mln mieszkańców/, niegdyś nowoczesne, miasto będące świadectwem powikłanych losów Zimbabwe. W Bulawayo Churchill Road krzyżuje się z Ceausescu Avenue. Przy tej pierwszej ulicy stacjonował kiedyś garnizon północnokoreański, którego żołnierze z zimną krwią w obronie murzyńskiego rządu Roberta Mugabe, mordowali Murzynów z plemienia Matabele, niegdyś wspierających rządy białych Iana Smitha /starsi pamiętają - Ian Smith, przywódca rasistowskiej Rodezji, był kiedyś etatowym czarnym charakterem gierkowskiego "Dziennika TV"/. Stan napięcia wyczuwa się na ulicach, ale ekscesów nie ma żadnych. Turyści ostatnio raczej unikają go. Na wielkim Municipal Caravan Park & Campsite /3 USD za namiot, 2 USD za osobę/,  zatrzymało się ledwie parę osób. W Bulawayo jedynie nocowaliśmy. Naszym celem był Park Narodowy Matobo.  Skorzystaliśmy z usług firmy Black Rhino /38 USD, przepłaciliśmy, ale nie mieliśmy czasu szukać innych ofert, bardzo dobrzy tropiciele/. Park leży ok. 60 km na południe od Bulawayo. Wyraźnie dzieli się na dwie części. W jednej, na wzgórzu Malindidzimu, znajduje się grób twórcy Rodezji - Cecila Rhodesa. W drugiej bardzo łatwo spotkać nosorożce. Spotkaliśmy familię "białych" nosorożców /"białe" to podobno mało niebezpieczny gatunek/. Udało się podejść  na ok. 15 m i były to podchody niezwykle emocjonujące. Uspokajające słowa Stevena z Black Rhino, że: Rhinos are very relaxed, bynajmniej nas nie przekonały.
Przed bramą parku jest klika straganów z pamiątkami. Widzieliśmy tam zdecydowanie najładniejsze wyroby w ciągu całej wyprawy.
 

Droga do Gór Smoczych - Drakensberg

Droga wiodła następującą trasą: Bulawayo - Beitbridge /granica z RPA/ - Tshipise - Pretoria - Drakensville /960 km, asfalt/. Podzieliliśmy ją na trzy dzienne odcinki z zatrzymaniem w Tshipise i w Pretorii.
Granicę z RPA przekroczyliśmy bez żadnych problemów. Tshipise /5 USD za miejsce i 3 USD za osobę/ to niewielki ośrodek z gorącymi źródłami /4 baseny z kompletną infrastrukturą/ . Trochę przypomina sanatorium, bo przyjeżdżają tam wypoczywać niemal wyłącznie emeryci /prawie wszyscy pod namiotami!/ Bardzo przyjemne miejsce. W jednym z basenów poznaliśmy Karolinę Sawkę i  Adama Fidusiewicza - czyli Stasia i Nel. Przy okazji okazało się, że nasz Zbyszek Sienkiewicz jest prawnukiem autora "W pustyni i w puszczy". W Pretorii obejrzeliśmy Parlament i Voortrekkers Monument /10 R dla turystów z plecakami, 20 - pozostali/. Monument to wielki pomnik upamiętniający zwycięską bitwę Burów z Zulusami nad Blood River.  Taka relikwia Afrykanerów i symbol ich władania nad Murzynami. Aż dziw, że po objęciu władzy przez Afrykański Kongres Narodowy nie został rozebrany.
 

Drakensberg

Na koniec postanowiliśmy zrelaksować się. Zamieszkaliśmy w 8-osobowym domku w Drakensville Resort /ok. 30 km na południe od Harrismith, niedaleko granicy z Lesotho/. Koszt - 200R - z wszelkimi wygodami. Wykorzystaliśmy go jako bazę do  wypadu do leżącego w Górach Smoczych Royal Natal National Park. Góry Drakensberg wyglądają niczym Góry Stołowe /przypominają je kształtem/ przeniesione do Arizony /przeważają barwy żółte, czerwone i brązowe/. Najwyższy szczyt w Royal Natal National Park - Mont aux Sources liczy 3.282 mnpm i jest częścią charakterystycznego pasma Amphiteatre - liczącego 8 km wielkiego klifu skalnego. Pasmo to rzeczywiście wygląda niczym gigantyczny amfiteatr. Robi wrażenie i przez miejscowych jest uważany za ósmy cud świata lecz to jest chyba przesada. Wędrowaliśmy doliną rzeki Tugeli i trochę wspinaliśmy się /łącznie 1 dzień/. W Amphiteatre znajduje się najwyższy wodospad Afryki - Tugela /ponad 900 m. wysokości - prawie tyle co najwyższy na świecie S.Angel/. Aktualnie tylko teoretycznie jest to wodospad. Wybudowano zaporę, która zupełnie odcięła wodę. Na przejście Amphiteatre górą potrzeba ok. 3 dni. Wejście na górę stwarza niepowtarzalną okazję zajrzenia do Lesotho /granica biegnie granią/. Trzeba koniecznie zabrać paszport! Każdego dnia grań Amphiteatre może eksplorować najwyżej 50 osób. Podróżując po Afryce płd trzeba zwrócić szczególną uwagę na dwie rzeczy.
Pierwszą jest kwestia bezpieczeństwa i dotyczy szczególnie RPA. Kraj ten przoduje we wszystkich statystykach kryminalnych. Przemoc króluje w miejscach zamieszkałych przez Murzynów.  Właśnie ze względu na bezpieczeństwo przez Johannesburg jedynie przejechaliśmy w drodze na lotnisko. Miasto sprawia przygnębiające wrażenie. Bardzo podobnie wygląda Bronx na amerykańskich filmach.  W centrum właściwie nie widzieliśmy białych. Wszyscy uciekają na dalekie przedmieścia.
Druga kwestia to AIDS. W każdym z czterech krajów znaczna część mieszkańców jest nosicielem wirusa HIV /np. RPA - ok. 25%, Botswana - 33%/.
Ale bez dwóch zdań - to jeden z najpiękniejszych zakątków na Ziemi.

 

Dym, który grzmi

autor: Zbigniew Sienkiewicz
Tekst ukazał się w dzienniku" Życie"

Wodospady na rzece Zambezi, nazywane przez miejscowe plemiona, "Mosicatunga" czyli "dym, który grzmi", zostały odkryte i opisane przez misjonarza i podróżnika Davida Livingstona w 1856 roku.  Na cześć królowej brytyjskiej nazwał je Wodospadami Wiktorii - Victoria Falls. Są jedną z najbardziej ekscytujących fragmentów Afryki. Rozmiarami przytłaczają nawet Niagarę. Tysiące ton wód Zambezi spada w każdej sekundzie z szerokiej na 1700m bazaltowej półki, by 100 m niżej zakotłować się w wąskiej gardzieli. Spadająca, z wielkim hukiem, w głęboką i wąską szczelinę woda, wzbija słupy wodnego pyłu, mieniącego się w promieniach słońca wszystkimi barwami tęczy. Za wodospadem dolina rzeki zwęża się nawet do 40-60 mtworząc kanion o ścianach wysokich miejscami do 300 m. Przełomy, zakręty, nierówne dno, wielkie bazaltowe skały - dzięki nim kanion jest pełen progów i małych katarakt, zamieniających spokojnie dotąd płynącą rzekę w wodną kipiel. Tutaj odbywają się najsłynniejsze na świecie raftingi - spływy wzburzonymi nurtami górskich, z reguły, rzek.

Do Afryki pojechaliśmy specjalnie po to, by móc przepłynąć najsłynniejszy wodny szlak - Mekkę rafterów z całego świata. .Przemierzając pustynną Namibię zbliżaliśmy się coraz bardziej, na mapie i w rozmowach, do ekscytującej przygody. Ten i ów z nas liznął pływania, nawet na górskich rzekach w Himalajach, lecz tak naprawdę nikt dokładnie nie wiedział co go może spotkać w Victoria Falls. Rzeczywistość miała przerosnąć najśmielsze nawet oczekiwania. Zapłaciwszy słoną dolarową daninę zyskaliśmy prawo do zaznania Przygody.

Krótki sen i - Good morning - Alana wprowadziły nas o poranku w objęcia nieznanego. Jeep firmy raftingowej zabrał nas na miejsce zbiórki. Tego dnia chętnych do płynięcia zebrało się sporo -  około 50 osób. Zaczęło się od krótkiego, profesjonalnego i dowcipnego wykładu na temat zasad bezpieczeństwa. Erudycją błysnął Hippo vel Hipopotam  - miejscowy raftingowy guru. Każdy dostał kamizelkę ratunkową, kask i wiosło, niektórzy piankowe kombinezony i po kilkunastu minutach schodziliśmy po oślizłych drabinach na dół głębokiego kanionu. Wąwóz jawił się pięknym i tajemniczym, zachwycone głosy rozlegały się dookoła, jednak na wielu twarzach dawała się odczytać niepewność. Co nas tam może spotkać? Sternicy podali miejscowy zaśpiew - Kongoo...

Pierwsze zetknięcie z wodą było nawet przyjemne. Krótki treningu - najpierw ćwiczenia w wiosłowaniu i wypełnianiu komend sternika, potem skoki do wody i wdrapywanie się do pontonu. Brr, woda miała około 10 stopni Celsjusza. 
Wyruszyliśmy. Pierwszy próg -  Morning Glory - Chwała Poranku. Pewni swych sił i umiejętności  wdarliśmy się w wodną kipiel. Zbyt pewni. Lekcja respektu dla natury była błyskawiczna.  Morning Glory otrzeźwił nas bardzo szybko - wszyscy wylądowaliśmy za burtą, budząc tym zdziwienie Chrisa - sternika - przecież nie było komendy wysiadać! Ledwie udało mi się uchwycić linę zwisającą u boku pontonu. Chris jednym pociągnięciem ręki wciągnął mnie do środka. Gorączkowo zaczęliśmy wyciągać pozostałych. Rzeka była dla nich bezlitosna. Iwona została wciągnięta w przewalające się przez próg masy wody, miotające nią przez dobrą chwilę. Grzesiek, Jacek, Piotrek i Małgorzata wyszli z wywrotki bez szwanku, aczkolwiek mocno przestraszeni. Niefortunny początek zniechęcił dziewczyny lecz cóż - przy pionowych ścianach kanionu wysiąść było niepodobna.

Drugi próg - Stairway to Heaven - Schody do nieba był łaskawszy, a może płynęliśmy ostrożniej. Woda zatykała usta, nos. Fale przetaczały się przez ponton znów przemaczając nas do suchej nitki. Wytrwaliśmy - wszyscy pozostali w pontonie. Czwarty próg - Devil's Toilet - Diabelską toaletę - również udało się przepłynąć bez wywrotki. Piąty znów dał znać o sobie. Chris ryczał próbując przekrzyczeć fale - Wiosłować! Wiosłować! Machaliśmy wiosłami ze wszystkich sił napinając mięśnie do granic wytrzymałości. Na próżno. Fala rzuciła ponton na skałę. Błyskawicznie stanęliśmy dęba. Nikt nie zdążył złapać liny. Jak ulęgałki wpadliśmy w wodną kipiel. Spadając wpadłem na Grzegorza - dotąd leczy swoje kolano. Rzeka miotała nami we wszystkie strony nie pozwalając zorientować się gdzie jest dno, gdzie powierzchnia. Podwodna podróż trwała i trwała... Przed oczami jęły przesuwać się fragmenty życia... Silny podwodny prąd wyrzucił mnie na powierzchnię, wir znów wciągnął pod wodę. Znów brak tlenu. Resztkami sił kilka razy pociągnąłem ramionami. Udało się! Wypłynąłem na powierzchnię. Skierowałem się do najbliższej łodzi. Przyjazne, mocne ręce, schwyciły i wciągnęły mnie do pontonu. W ręku wciąż kurczowo ściskałem wiosło....  Uśmiechnięta twarze i uspokajające gesty mówiły, że z resztą załogi wszystko jest w porządku. Nie do końca, jak się okazało. Grzegorz wyszedł z opresji ze stłuczonym kolanem, Jacka piekielny nurt rzucił o dno. Szósty próg przeszliśmy cało w przeciążonym /10 osób/ pontonie choć targało nim  wprzód i w tył. Trzymani w objęciach przez stoją falę czuliśmy się jak we wnętrzu wielkiej pralki. Z wielkim wysiłkiem udało się wyprowadzić łódź poza strefę olbrzymiej cofki.

Trudno opisywać wszystkie progi w kanionie Zambezi. Ich nazwy mówią same za siebie: Zgrzytanie szczęki śmierci czy Trzy brzydkie siostry. Dopiero gdy zobaczyliśmy Matkę  zaparło nam dech w piersiach. Dalej była jeszcze Pralka iTerminatorPokonanie progów w skali 5 i 6 /w 6-cio stopniowej skali trudności/ wymagało niezwykłej koncentracji siły i umiejętności do walki z żywiołem. Przejście więc każdego progu wyzwalało okrzyki spontanicznej radości i uderzeń uniesionymi wiosłami. Pod koniec dnia nie robiły już wrażenia opowieści sternikówprzed kolejnymi progami: "Nie przejmujcie się gdy nas odwróci do góry dnem na tym progu, bo na następnym odwróci nas z powrotem".

Pomimo szczękania zębami z powodu przemoczenia w zimnej wodzie i zmęczenia całodzienną walką z żywiołem, w oczach wszystkich wodnych trekerów z całego świata przebłyskiwała radość i odcień dumy. Po przepłynięciu 21 katarakt trzeba było wejść na zbocze kanionu. Tu dopiero można było zrozumieć co miał na myśli autor przewodnika pisząc - "Jeśli nie wykończy was rafting, to możecie dostać zawału serca wydostając się z wąwozu Zambezi".

Ukoronowaniem spływu był wieczorny pokaz filmu z nami w roli głównej oraz wręczenie certyfikatów potwierdzających, iż przepłynięcie Zambezi rzeczywiście się udało. Wrócimy tu za dwa lata, wieńcząc w Victoria Falls trek, którego początkiem będzie Nairobi.  Rafting na Zambezi - kilka informacji praktycznych.

Samotne przepłynięcie trasy pontonem jest praktycznie niemożliwe. Należy zaufać jednej z wyspecjalizowanych firm z Victoria Falls. Najbardziej renomowane z nich to: Sharewater i Safari Par Excellence. Koszt całodniowego spływu wynosi 75 USD /ceny co roku zmieniają się/ i obejmuje również lunch. Pomimo znacznego stopnia trudności jest bezpieczny - nawet dla początkujących i całkowicie niedoświadczonych. To ze względu na rzekę - która jest szeroka i głęboka i sprzęt - najwyższej światowej klasy. Nad bezpieczeństwem czuwają znakomicie wyszkoleni sternicy i całe mnóstwo kajakarzy, którzy z niewiarygodną wprost zwinnością wyławiają rozbitków. Kunszt szczególnie tych drugich budzi niesamowity podziw.

Rafting szczególnie ekscytujący jest afrykańską zimą /czyli naszym latem/, gdy poziom wody jest niski.

 

Delta Okavango

autor: Artur Urbański
Tekst ukazał się w dzienniku" Życie" 9/10 grudnia 2000


Botswana ma do zaoferowania trzy wielkie atrakcje: niezwykłą urodę swoich mieszkanek, 80 tysięcy słoni rujnujących systematycznie Park Narodowy Chobe /największe skupisko swobodnie żyjących słoni na świecie/ i deltę rzeki Okavango.

     Okavango rodzi się w angolańskim buszu niedaleko miasta Nowa Lizbona. Leniwie toczy swoje wody wśród rozległych płaskowyży. Przecina Namibię. Wpada w skręcający na południe, głęboki rów tektoniczny. Ten skierowuje rzekę na terytorium Botswany, gdzie natrafia na nieprzebytą barierę piasków pustyni Kalahari. Potężna rzeka od tysięcy lat próbuje ją pokonać - bezskutecznie. Kalahari działa niczym naturalna tama. Drążąca ją Okavango szeroko rozlewa swe wody tworząc liczące wiele tysięcy kilometrów kwadratowych zabagnione terytorium pocięte niezliczoną ilością kanałów i z szeregiem wysp - jednak nie udaje jej się przebić do morza. Ta prawdziwa oaza życia i zieleni, wśród otaczających ją pustyń, tworzy największą na świecie deltę rzeczną - dorównującą wielkością Szwajcarii. Delta co roku zmienia się. Padające w marcu i kwietniu w Angoli ulewne deszcze tworzą wielką powodziową falę, która niemal jak taran przetacza się po dolinie rzeki rzeźbiąc nowe kanały, niszcząc wyspy i tworząc nowe. Życiodajna woda utrzymuje przy życiu wiele gatunków zwierząt: słonie, zebry, bawoły, żyrafy, hipopotamy, zebry i niezliczoną ilość ptaków. To odludny, niemal nieskażony bytnością białego człowieka obszar tchnący duchem prawdziwej Afryki. Jego dziewiczość wabi. Naturalną bazą wypadową jest Maun - czwarte co do wielkości miasto Botswany. Miasto to może zbyt dużo powiedziane o ciągu zabudowań wzdłuż jednej asfaltowej /co nie jest w tym kraju zbyt częste/ drogi. Ciąg ten jednak oferuje szereg cywilizacyjnych wynalazków: banków /2/, hoteli, campingów, sklepów i serwisów samochodowych bez których nawet na końcu świata obejść się niepodobna, a które w promieniu 300 km należą do rzadkości.

     Po samej delcie poruszać się można jedynie starymi murzyńskimi kajakami - mekoros. Ze swymi niewiarygodnie niskimi burtami wyglądają jakby za chwilę miały zatonąć. Nieszczególna to perspektywa - brzegi Okavango pełne są czyhających na taką okazję krokodyli, ale wprawne ręce murzyńskich wioślarzy pewnie i bezpiecznie prowadzą mekoros przez plątaninę kanałów.  Podróżowanie samemu po delcie jest niebezpieczne ze względu na polujące drapieżniki. Za to bez obawy można powierzyć swe bezpieczeństwo jednej z wyspecjalizowanych agencji turystycznych, które za opłatą kilkunastu dolarów na dzień zapewnią moc atrakcji. Scenariusze wypraw w każdej z nich wyglądają podobnie. Pojazdy o konstrukcji bardziej zbliżonej do wojskowej amfibii niż samochodu przewożą turystów po czymś, co w pojęciu Botswańczyków jest drogą, z Maun nad brzeg jednego z kanałów. Stąd chybotliwe mekoros zabierają ich na parogodzinne poszukiwanie wyspy dogodnej do rozbicia obozu. Później rozłożenie namiotów, posiłek przygotowany przy ognisku - wszystko coraz bardziej przypomina traperskie wyprawy setek lat w głąb afrykańskiego kontynentu. A później przewodnicy z plemion: Yei, Tswana lub Herero zabierają na emocjonujące podchody - piesze tropienie dzikich zwierząt.

    Tropienie zwierzyny wymaga od przewodników doświadczenia, rozsądku i przysłowiowego nosa. Nie wszyscy potrafią podejść na kilkadziesiąt metrów do stada zebr czy wywabić hipopotamy z grzęzawiska. Kharto, pomimo swoich 24 lat, był doskonały. Ledwie trzysta metrów od obozu przystanął. Jednym energicznym gestem dłoni nakazał ciszę. Znacząco spojrzał na leżący nieopodal zagajnik, w którym panował złudny, jak się okazało, spokój. Zatrzęsły się gałęzie akacji i powoli jęły wynurzać się słonie. Jeden, drugi, trzeci.... Później jedno za drugim małe słoniątka. Nieświadome naszej obecności wolno przesuwały się wśród traw. Przewodnik stada uniósł trąbę, zaczął węszyć. Stado przystanęło. Staliśmy z wiatrem, za chwilę zwierzęta mogły nas zauważyć. Czym prędzej wycofaliśmy się i z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy jak pełne majestatu zwierzęta oddalają się. Ruszyliśmy przez akacjowy zagajnik. Po przejściu słoni wyglądał jakby przed chwilą szalało tu tornado.  Zniszczone, leżące pokotem baobaby, powykręcane nienaturalnie akacje, wszędzie walające się resztki pożywienia i nie tylko. A nad głowami skrzeczące pawiany. Między drzewami przyglądające się nam gnu. W oddali kołyszące się szyje żyraf. W takiej scenerii maszerowaliśmy ku siedlisku hipopotamów. Stanęliśmy na brzegu jeziora. Kilkadziesiąt metrów od brzegu przyglądały się nam dwie pary oczu. Kharto pochylił się nad wodą, przyłożył dłonie do ust i wydobył z gardła przeciągły łkający dźwięk. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wynurzyła się kolejna para oczu, chwilę później następna. Pojawiło się ich kilkanaście. Czujnie obserwowały nas aż do odejścia. Wracaliśmy skrajem bagniska wśród trzcin dwukrotnie przewyższających wysokością człowieka. Słuch Kharto znów dał znać o sobie. Zatrzymał się. Nagle rzucił hasło do ucieczki, choć wokół panował spokój. Obejrzałem się za siebie. Ścieżką, którą przed chwilą wędrowaliśmy, maszerowały trzy, na oko 6-tonowe, słonie.

     Wokół Okavango dzikie zwierzęta towarzyszą ludziom na każdym kroku. Obcowanie z nimi jest niesamowitym przeżyciem, choć niektóre z nich nie są do człowieka pozytywnie usposobione. Szczególnie uciążliwe są pawiany, kradnące co się da i stada hipopotamów zwałujące w poszukiwaniu pożywienia. Informacje praktyczne

     Oprócz Parku Narodowego Chobe i delty Okavango warte zobaczenia są również parki narodowe Nxai i Makgadikdagi. Obywatele polscy muszą mieć w momencie przekroczenia granicy wizę. Można ją zdobyć na trzy sposoby: kupić na granicy /co jest wielce ryzykowne, bo nie zawsze pogranicznicy chcą ją sprzedać/, otrzymać w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie, co trwa 6 tygodni i kosztuje 30 USD i jest się skazanym na rozmowę z niesympatyczną urzędniczką, twierdzącą całą mocą powagi urzędu Jej  Królewskiej Mości, że Polacy mogą BEZ PROBLEMÓW otrzymać wizę na granicy, otrzymać w jednej z ambasad Botswany - np. w Brukseli, Av. De Tervuren 159 /7 USD plus koszty przesyłki/.

     Wizytę w Botswanie najwygodniej połączyć jest z wyjazdem do RPA i Zimbabwe. Walutą jest pula - jedna z najmocniejszych afrykańskich walut /1 USD=5,43BP/. Wędrówkę po kraju najwygodniej jest odbyć wynajętym samochodem, koniecznie z napędem na cztery koła. Podróżowanie autostopem jest zabronione, co wziąwszy pod uwagę ilość swobodnie wałęsającej się dzikiej zwierzyny jest przejawem troski władz Botswany o turystów, a nie bezdusznym urzędniczym zakazem. Pierwsze 5 km asfaltu położono w Botswanie dopiero w latach 60-ych przy okazji wizyty królowej angielskiej. Asfaltowe drogi można policzyć na palcach jednej ręki. Noclegi na ogrodzonych kempingach kosztują 5-7 USD, wstępy do parków narodowych 15 USD, zaś prawo do rozbicia w nich namiotu kolejne 7,5 USD. Korzystanie z kart kredytowych jest kłopotliwe. Najwygodniej posługiwać się gotówką..

 

Zgrzytanie szczęk śmierci

Urywki wspomnień zebrane przez Artura Urbańskiego

Huk Zambezi wypełniał dwustumetrowe, pionowe ściany kanionu. Prąd znosił ponton na skałę. Uderzający weń nurt wzbijał efektowne, parometrowe fontanny wody. Nie byliśmy zachwyceni ładnym, skądinąd, widokiem. Z całych sił wiosłowaliśmy. Byle dalej od niebezpieczeństwa! Raz! I jeszcze jedno pociągnięcie!

Right! Na prawo! - przez huk przedarł się ledwo słyszalny ryk Chrisa. 
Sześć ciał rzuciło się, by przygwoździć podnoszącą się prawą burtę. Na próżno! Rzeka igrała nami niczym wiatr piórkiem. Ponton stanął dęba. Jak ulęgałki wpadaliśmy w wodną kipiel. Zbyszek w efektownym salcie wyrzucił za burtę Grześka, Gocha zmiotła Chrisa. Mózg wypełniony dotąd hukiem rzeki wypełniła podwodna cisza. Gdzie  góra, gdzie dół? Gdzie powierzchnia? Byle się stąd wyrwać! Kilka szybkich szarpnięć ramion. Jeszcze! Znów ryk rzeki. Jest powietrze! Kilka haustów. Jezu, wir! Znów cisza. Podwodny prąd rzuca mną w lewo i prawo. Próbuję wyrwać się na powierzchnię. Coraz rozpaczliwiej macham rękoma. Tlenu! Podwodna podróż trwa nieskończenie długo. Jeszcze raz! Jest! Powietrze! Widzę ścianę kanionu. Słońce! Boże, jak pięknie! Coś uderzyło mnie w kask. Lina! Schwyciłem kurczowo. Przyjazne ręce Hippo wciągnęły do pontonu. Co z resztą? Hippo wciągał Jacka. Co mam w ręku? Wiosło?! Ściskałem je niczym najdroższy skarb...
Który to był rapid*? Siódmy..? Gulivers Travels, Podróże Guliwera... Jeszcze siedem? No tak... Chwila wytchnienia.  Co teraz? Midnight Muncher, Nocne Przeżuwanie.

     Do małego miasteczka Victoria Falls w Zimbabwe przyjeżdża się w dwóch celach: zobaczyć gigantyczne Wodospady Wiktorii i przepłynąć - w jednym z najsłynniejszych i najtrudniejszych na Ziemi raftingów - kanion rzeki Zambezi. Wodospady są olbrzymie. Z półki skalnej o długości prawie 2 km tysiące ton wody spadają 100m niżej, by zakotłować się w wąskiej gardzieli.  Wzbijane słupy wodnego pyłu unoszą się na wysokość niemal 500 m. A na dole wrze. Masy wody tłoczą się w wąskim, wyrytym w bazaltowych skałach, kanionie. Rzeka szeroka /a może raczej wąska/ na 40-60m., wije się wśród bazaltowych ścian wysokich  miejscami nawet do 300m. Skały, nierówne dno, zakręty zamieniają ją w kipiel pełną progów i małych katarakt.

     Idealne miejsce do uprawiania raftingu. Z całego świata zjeżdżają się pasjonaci, aby poddać się próbie - Ja czy Zambezi? Pierwsi dokonali tego Jonas Neker i Klemens Machilek, którzy cały kanion /120 km/ przepłynęli kajakami.       Chris ustawił nas rzędem na brzegu. Wyglądaliśmy chyba nienadzwyczajnie. Duży brzuch Jacka, dwie dziewczyny... Wiosła, kaski i kamizelki dodawały dziarskości. Krótki trening: wiosłowanie, wypełnianie komend, skoki do wody, wdrapywanie do pontonu. Śmiech, zabawa, relaks. Pewność - Zbyszek i Grzesiek pływali już po himalajskich rzekach. Dzień był piękny, słoneczny.  A obok rzeka płynęła niemal leniwie - czwarty  rapid* /od którego zaczynamy/ dopiero za zakrętem. Rozluźniliśmy się. Szkoda, że woda taka zimna. 10 stopni - nie będziemy się kąpać. Kilka ostatnich wskazówek - Jeśli wywróci was do góry dnem na Trzech Brzydkich Siostrach, to się nie przejmujcie - zaraz was obróci. Wybuch śmiechu. Wskoczyliśmy do pontonu. Wiosła w dłoń! Zbyszek, Grzegorz - dziób, Piotrek, Jacek - środek, Iwona, Gocha - tył. Na rufie sterował Chris.

Wyruszyliśmy. Przed nami  Morning Glory - Chwała Poranka.
Fast! Fast! Mocno! Mocno! - ryczał z tyłu Chris.
Młócąc wodę z wprawą właściwą nowicjuszom pędem wdarliśmy w bryzgającą kipiel. Rzeka błyskawicznie nauczyła nas szacunku. Sekunda, dwie, trzy i Chris sterował już pustą łodzią, czym był niezwykle zaskoczony - przecież nie dawał komendy wysiadać! Wprawnie pozbierał nas z rzeki. Iwoną przewalające się fale miotały dobrą chwilę. Ekipa z kąpieli wyszła bez uszczerbku, aczkolwiek mocno przestraszona. Dziewczyny chcą wysiadać? Nic z tego, nie ma gdzie. Zresztą następne rapidy* są prostsze. Rzeczywiście dwa następne pokonaliśmy bez wywrotki. Nauczeni najświeższym doświadczeniem starannie unikaliśmy niebezpieczeństw choć bałwany przewalały się przez ponton a woda zatykała oczy i dławiła usta.
Gulivers Travels - Podróże Guliwera śni mi się po nocach. 

Dalej. Nareszcie chwila wytchnienia - rapid* Commercial Suicide - Komercyjne Samobójstwo. Nigdy nie przepłynął go żaden ponton. Tak trudny, że nikt nie próbuje zgrywać bohatera. Nie ryzykujemy. Wysiadka. Przeciągamy łódkę lądem. Można trochę wyschnąć - na krótko. Rapid* dziesiąty - Gnashing Jaws of Death.- Zgrzytające Szczęki Śmierci. Woda! Woda! Woda! Wszędzie woda! Na oślep młócimy wiosłami fale. Chris usiłuje sterować. Napinam mięśnie do granic wytrzymałości. Nie mam już siły! Cofka! Woda kłębi się ze wszystkich stron. Ani do przodu, ani do tyłu! Chris coś krzyczy. Wiosłować! Wiosłować! Sam wiosłuj! A ci na brzegu wszystko kręcą - naszą bezsilność! Wreszcie wyrywamy się. Znów chwila oddechu - lunch, nareszcie!  Czy kiedyś wypadłem za burtę? -- Allan Davies, 47 lat, 7 razy przepłynął Zambezi - Jasne! Za każdym razem sam na koniec wyskakuję! Ha! Ha! Kto nie wypada?!  W 1987 dobrze się pływało. W Angoli padało i padało, wody było mnóstwo. Zrobiła się przyjemna wycieczka - wysoka woda, spokojny nurt, żadnych rapidów*. Wakacje, relaks. Nie było kogo wyciągać z rzeki. Dopływamy do Oblivion - Zapomnienia a tu czterometrowa ściana wody! Takiego prysznica w życiu nie miałem! Ściągnęło mi kask, a but popłynął do Mozambiku.  Czy się boję? - Chris, sternik z plemienia Matabele - Przyzwyczaiłem się. To w końcu praca. Mogę utrzymać rodzinę. Na moje miejsce czeka pięciu. Problemy? Zambezi - co ty? Nowicjusze to jest kłopot. Przyjedzie z końca świata, a potem chce od razu wysiadać. Trzy dni temu ściągaliśmy jedną Kanadyjkę helikopterem. Następnego dnia znowu przyjechała. Nikt nie chciał jej wziąć, ale się uparła. W końcu przepłynęła. Czasem łamią nogi, ręce, ale rzadko. Najgorzej jest na końcu.  Nie mogą wyleźć na górę. Polacy? Wy Polacy? Gorbaczow?! Nie...? Walesa?! Czasem przyjeżdżają. Dobrzy? Nie, wpadają jak wszyscy.
W sumie ma rację. 
      Co było jeszcze przed nami? Terminator, Zmywarka, Perłowe Wrota, Pożerająca Ciężarówka  i na koniec Zapomnienie. Nazwy różne, symboliczne, ale bardzo prawdziwe. Zimno, szczękanie zębami, całodzienna walka z żywiołem. Efekty? Grzegorz - zwichnięte kolano, Jacek - sprawdził głową twardość dna. Poza tym wiemy, że jesteśmy twardzi. A na koniec wspinaczka zboczem kanionu, o której napisano: /../ Jeśli nie wykończy Was rafting, to możecie dostać zawału , wydostając się z wąwozu Zambezi/../

    Eskapady pontonami w kanionie Zambezi są niezwykle trudne, ale również bardzo bezpieczne. Nawet początkujący są w stanie go przepłynąć.  Nad bezpieczeństwem uczestników czuwa całe mrowie nieprawdopodobnie sprawnych ratowników. Organizacją spływów zajmują się wyspecjalizowane agencje z Victoria Falls. W ciągu dnia przepływa się 14 rapidów* - wszystkie 4. i 5. stopnia w 6-stopniowej skali trudności. Trasa liczy kilkanaście kilometrów. Przy niskim stanie wód /kwiecień-październik/ jest bardzo trudna, przy wysokim staje się łatwiejsza.

     Zambezi płynęli: Iwona Berek /Warszawa/, Małgorzata Nowik /Jelenia Góra /, Piotr Matuszewski /Warszawa/, Jacek Nowik /Jelenia Góra /, Grzegorz Urbaniak /Kraków /, Zbigniew Sienkiewicz /Olecko / Chris /sternik z Victoria Falls/  * rapid - próg wodny, mały wodospad, bystrze

 

Informacje praktyczne

Informacje - stan na sierpień 2000


Waluty i kwestie finansowe: 
  

Kraj Waluta 1 USD =
RPA rand 7,10 ZAR
(inflacja ~30% rocznie)
Namibia dolar namibijski 7,08 NAD
Botswana pula 5,26 BWP
Zimbabwe dolar zimbabwijski 37 500 ZDW
 

 Randami można swobodnie posługiwać się również w Namibii. Jest tam równoprawnym środkiem płatniczym. Dolary można swobodnie wymieniać w bankach i kantorach w RPA i Namibii płacąc niedużą prowizję. W RPA opłaca się wymieniać jednorazowo większe kwoty ponieważ prowizja w miarę wzrostu wymienianej kwoty zmniejsza się. W Botswanie wymiana zajmuje w bankach denerwująco dużo czasu. Kantory są zdecydowanie szybsze i mają lepsze kursy. Niestety w całym państwie udało nam się odnaleźć tylko jeden - w Maun -  tuż nad jednym z dwóch miejscowych banków. Płacenie kartą jest niekłopotliwe wyłącznie w RPA. Wypłacanie walut obcych w bankach nawet w RPA może wydłużyć się do następnego dnia, a w Botswanie może zająć to 2-3 dni. Zimbabwe to osobna bajka. Pieniądze radzimy wymieniać tylko w kantorach. Po Victoria Falls włóczą się tabuny koników, od których nie można się opędzić. Przypadki oszukiwania przez nich turystów są nagminne. Nie należy kusić losu pokazując, że posiada się dużą kasę.  

Kalkulacja kosztów (na jednego uczestnika)

Przeloty: trasę Warszawa-Londyn-Cape Town i Johannesburg-Londyn-Warszawa przebyliśmy liniami South African Airways (do i z Londynu British Airways) za 780 USD
Wynajęcie: busa z kierowcą, namiotów i sprzętu obozowego, zakup żywności, campingi, bilety do parków narodowych, przewodnicy i łodzie w delcie Okavango - wszystko na 27 dni - 970 USD
Ubezpieczenie: 50 USD
Wizy: RPA - 50 USD, Namibia - 25 USD, Zimbabwe - 30 USD, Botswana - 7 USD, Wyjazd do PN Matobo-Rhodes - 38 USD, Dodatkowe obiady w restauracjach dla nie akceptujących obozowej kuchni - 60 USD, Tip dla Allena Daviesa - 30 USD, Rafting na Zambezi - 75 USD, Inne drobne wydatki -150 USD, Razem - 2.265 USD

Inne: Nie podajemy żadnych danych i cen komunikacyjnych. Wynajęcie vana z kierowcą do wyłącznej dyspozycji odjęło nam mnóstwo problemów związanych z planowaniem komunikacji - co jest dużym problemem w Afryce .Najlepszym sposobem poruszania się po południowej Afryce jest wynajęcie samochodu terenowego z napędem na cztery koła /koszt- ok. 80-120 USD dziennie/. Jest to koszt wysoki, ale każda inna opcja jest niemożliwa do zrealizowania w przyjętych przez nas ramach czasowych /1 miesiąc/. Chcielibyśmy zaznaczyć, że publiczna komunikacja naziemna w Namibii i Botswanie niemal nie istnieje, autostop zaś w Botswanie jest zabroniony /bardzo dużo włóczących się dzikich zwierząt/ a w Namibii trzeba się liczyć z parodniowym oczekiwaniem na "okazję".

Warunki 
Wyprawa przebiegała przede wszystkim przez rejony pustynne lub przez wyludniony busz - uniemożliwiały nazbyt rozrzutne wydawanie kieszonkowego. Właściwie poza genialnymi winami "Nederburg", browarami: "Castle" /doskonały bukiet!/ i "Hansa" /bardzo podłe - browar Swakopmund/ nie było zbyt wielu wartych nabycia artykułów - może wyjąwszy potężną baterią żyraf, hipopotamów i przeróżnych magicznych wisiorków oferowanych na bazarze w Victoria Falls /tanie i byle jakie/ i przy wjeździe do Parku Narodowego Matobo-Rhodes /bardzo ładne i droższe, ale warte zakupu/.  

Wizy:

 RPA - wizę otrzymuje się w ambasadzie w Warszawie. Wymagane dokumenty: wypełniony wniosek wizowy, paszport, 1 zdjęcie, 50 USD, rezerwacja biletu lotniczego, dokument zaświadczający wykupienie imprezy turystycznej lub zaświadczenie z banku o posiadaniu przynajmniej 500 USD na każdy tydzień pobytu. Paszport jest zwracany dokładnie w 10 dniu od złożenia wniosku.
Namibia - w dowolnej ambasadzie lub konsulacie lub MSZ w Windhoek (np.:Berlin, Wichmanstrabe, tel. 0049-228346021; Pretoria, 702 Church St., tel. 3437294 plus kier. do Pretorii). Wymagane dokumenty: wypełnione 2 wnioski wizowe, 2 zdjęcia, ksero głównej strony z paszportu, 50 DM, potwierdzenie rezerwacji biletu powrotnego. Ponieważ sieć ambasad Namibii na świecie jest bardzo rzadka, a paszporty mają to do siebie, że wysłane jakąkolwiek pocztą czy kurierem lubią ginąć, urzędnicy namibijscy doszli do bardzo słusznego wniosku, że w sumie wystarczy im tylko ksero głównej strony z paszportu. Na tej podstawie wystawiają promesę wizy, a sama wiza jest wbijana w momencie przekroczenia granicy. Za tę roztropność nie omieszkaliśmy podziękować prezydentowi Samowi Nujomie wysyłając e-mail, na który zresztą nie odpowiedział, choć na oficjalnej www namibijskiego rządu jak wół stoi, że żaden list nie pozostanie bez echa. Promesę otrzymuje się po około tygodniu. Ambasada w Berlinie jest niespotykanie przyjazną turystom. Pani konsul osobiście pofatygowała się na pocztę, by odesłać nasze promesy wiz.
Botswana - wizę można otrzymać na trzy sposoby: (1) kupić na granicy, co jest wielce ryzykowne, bo nie zawsze chcą ją przyznać - przed tym sposobem ostrzegają sami botswańscy konsulowie, (2) otrzymać w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie - jest to właściwie wyłącznie możliwość teoretyczna, ponieważ jest się skazanym na nieprzyjemną rozmowę z nieprzejednaną urzędniczką, która całą powagą urzędu Jej Królewskiej Mości twierdzi, że Polacy z całą pewnością otrzymają wizę na granicy bez żadnych problemów i wniosku nie przyjmie (dla porządku dodajmy, że paszport jest zatrzymywany przez 6 tygodni i w tym wypadku wiza kosztuje 30 USD), (3) otrzymać w jednej z ambasad lub konsulatów (np. Bruksela, Av. de Tervuren 169, tel. 7352070 plus kierunkowe do Brukseli, Cape Town, tel. 4211045 plus kierunkowy do Cape Town). Szczególnie polecamy Brukselę. Pani sekretarz Chingapane jest przemiłą kobietą. Wymagane dokumenty: 2 zdjęcia, wypełniony wniosek wizowy, paszport i pieniądze (w przypadku Brukseli było to 250 franków belgijskich plus 350 dodatkowych na odesłanie paszportu). Paszportu jest się pozbawionym przez 2-3 tygodnie. Ambasada Botswany w Brukseli jest zdecydowanie najprzyjaźniejszą turystom i najbardziej kompetentną ze wszystkich z jakimi udało mi się dotąd zetknąć.
Zimbabwe - tu sprawa jest najprostsza. Zupełnie bez żadnych ceregieli dostaje się ją po uiszczeniu 30 USD na granicy.
Generalnie by zmieścić się w czasie ze zdobyciem wszystkich potrzebnych wiz należy składać pierwsze wnioski najpóźniej 31-35 dni przed planowanym terminem wylotu. 
 

Szczepienia:
Żadne szczepienia nie są wymagane, chyba że przyjeżdża się z rejonu potencjalnie zagrożonego żółtą febrą - wtedy należy być przeciwko niej zaszczepionym. Natomiast delta Okavango i częściowo północna Namibia są regionami malarycznymi. W związku z tym zalecane jest profilaktyczne łykanie tabletek. Braliśmy Daraprim wespół z kwasem foliowym. Były skuteczne.